|
17.07 (poniedziałek – dzień 19) Hanuma La
Sering sam sobie już rozpalił pod kuchnią i upiekł nam ciapaty na śniadanie. Jedyna grupa trekkingowa, która z nami spędziła tu noc, już spakowana wyrusza w kierunku Hanuma La. Spakowaliśmy swoje obozowisko i czekamy na osiołki. A te nic! Ani drgnęły. Leżą pokotem i chrapią w najlepsze.
Nawet na karmę wysypaną przez Seringa nie reagują. Oglądamy je dokładnie – ośle brzuszyska pękają w szwach. No tak - całą noc spędziły na wyżerce, trawy w dolinie miały pod dostatkiem. Drugi taki postój szybko im się nie trafi. W końcu udaje nam się je podnieść i postawić na cztery kopytka. Mały Bum Bum Kuru Czik może się spokojnie wylegiwać do końca, bo nie dźwiga jeszcze żadnych bagaży. Schodzimy w dół do potoku i wkraczamy na zygzakowate podejście na Hanuma La (4700m).
Zygzak w lewo, zygzak w prawo, w lewo, w prawo
– tak przez prawie dwie godziny gramolimy się pod strome zbocze góry. Żadnych drzew, żadnych skał – całkowicie otwarta przestrzeń. Wreszcie jakaś odmiana – trasa przechodzi na lewą stronę bocznej grani i teraz biegnie skalistą ścieżką pod górę wzdłuż tej grani. Dla nas czysta przyjemność, nareszcie trochę skałek, które uprzyjemniają i ułatwiają drogę. I tak aż do skalistej przełęczy. Super, zaraz tam będziemy. I byliśmy, tylko że ta przełęcz okazała się zwykłym siodłem, z którego trasa biegła dalej pod górę kolejnymi zygzakami, znacznie bardziej wydłużonymi. Ta część podejścia jest okrutnie monotonna. Asia pomknęła jako kozica, wyprzedził ją tylko Postmen. Ja mam przechlapane – blisko przełączy udaje mi się robić dziesięć kroków i dalej ani rusz bez 2 minutowego odpoczynku. Dobrze, że wokół rośnie całe mnóstwo kwiatków i odpoczywam robiąc zdjęcia różnym niezapominajkom i dziewięćsiłom.
Przełącz skalista, trochę zrujnowana, ale jest mani wall i tanki.
Czekamy na Wojtka podziwiając widoki – ten na stronę południową, skąd przyszliśmy
i na stronę zachodnią, gdzie w oddali czekają na nas jakieś ośnieżone szczyty.
Zupełnie dwa inne światy.
Zejście rozpoczynamy z Asią same. Wojtek z Marysią zostają jeszcze chwilę na przełęczy. Początkowy księżycowy krajobraz robi się ciekawszy. Trasa biegnie wzdłuż potoku, szerokim, płaskim wąwozem (nazwałyśmy ten wąwóz Wąwozem Śmierci, bo walały się w nim jakieś trupie czaszki koni lub mułów i panowała w nim niczym nie zmącona cisza – żadnych ptaków i potok płynął leniwie, prawie bez szmeru - ale tak naprawdę na tę nazwę zasługiwała zupełnie inna dolina, która jeszcze na nas czekała). Gdzie niegdzie widniały zmarzliny, które tworzyły śnieżne mosty nad potokiem, ale większość z nich można było obejść nie narażając się na to, że się pod nami załamią.
W końcu dochodzimy do miejsca, gdzie trasa przestała być tak przyjazna, zrobiła się stroma i pogmatwana. Mamy do wyboru skok w przepaść lub przejście przez potężny most śnieżny. Kiepski wybór, więc wdrapujemy się na śnieg i zjeżdżamy po drugiej stronie, zupełnie nie wiedząc, gdzie iść dalej.
Robimy rekonesans jedną ścieżką – przepaść, więc powrót i próba kolejnej ścieżki, a tu w dole, przed nami osiołki i ich przewodnik! Dobrze, że zaczekał na nas w tym miejscu, bo nie miałyśmy pewności, którą stronę potoku wybrać, nie wiedząc, czy będzie jeszcze okazja do łatwego przejścia na drugi brzeg. Zwłaszcza, że przed nami na horyzoncie rysowała się niesamowita rozpadlina.
Docieramy na camping Snertse (3770 m npm). Sering parzy doskonałą herbatę, potem przygotowuje zupę z czegoś zielonego, co rosło nad potokiem i, oczywiście, ciapaty.
Wojtek z Marysią docierają późno, ale nie mieli takich problemów po drodze z trasą – przewodnik książkowy prowadził ich za rękę.
|
Dzisiaj stronę odwiedziło już 23 odwiedzający (24 wejścia) tutaj! |
|